Siedzę w busie, którego obłe ciało przecina z dziką szybkością bogotańskie ciemności, zapadające już o 18. Sprzedawcy orzeszków („mani, mani, mani!!!”) załatwili swoje biznesy i wyszli - będą krzyczeć i karmić innych głodnych w kolejnych autobusach.
Bus jest jak żywy organizm, to struktura śpiewająco – podskakująca, wioząca znużone twarzy Kolumbijczyków wracających z domu do pracy. Na szczęście mamy gdzie siedzieć, niektórzy stoją, prawie wiszą nad nami, pęd wiatru przefiltrowanego przez karoserię budzi mnie z półsnu, umęczoną wieloma godzinami lotu.
Po autobusie chodzi młody chłopak, którego strój przypomina cwaniczkowatego sprzedawcę fajek ze stadionu X – lecia. Lśni kajdan na szyi, ręka wyciągnięta po wymięte wachlarze pesos. Wygląda jak członek lokalnej mafii. Nagle robi się nieprzyjemnie i niebezpiecznie. Podchodzi do nas.
- Dos – mówi Nilson, wyciąga pieniądze i spokojnie podaje chłopakowi.
No cóż, w Kolumbii nawet płacenie za bilet wygląda jak wymuszanie haraczu.
Ten sam obrotny bileter płynnym ruchem „wylewa się” z drzwi wciąż pędzącego autobusu („co on robi do cholery!!!”), jest już na zewnątrz i krzyczy „Zipa, Zipa!”, potem magicznie dogania busa i równie wdzięcznie wskakuje do środka.
- To niebezpieczna praca – mówi Nilson, a ja tylko kiwam głową, myśląc, że jestem, do diabła, w innym świecie.
To już czwarty bus, w którym siedzę od kilku dni, lecz pierwszy w Ameryce Południowej. Przyciskam się do szyby, widzę jakieś palmy, jakieś mosty, jakieś stragany, czuję szybkość i próbuję poczuć, „jak to jest być tak daleko od domu”. Nie czuję się daleko, choć na pewno obco.
Po raz pierwszy w życiu przelatuję przez ocean. Ale szczerze mówiąc czuję się tak, jakby to ocean przeleciał mnie. Wielokrotnie;) Telepiąc się busami przez Niemcy, w Hamburgu wsiadam do samolotu do Paryża, tam, wściekła ze zmęczenia i wymięta jak stara lalka, czekałam na połączenie Paryż – Bogota i gapię się z durnym uśmiechem na wyświetlacz na lotnisku.
Kurde, lecę! Naprawdę lecę. I przez kolejne 12 – godzin będę zamknięta w latającej puszce, unoszącą mnie i moje tysiąc nadziei i strachów nad Atlantykiem.
W samolocie nie wiem, czym się zająć. Spać? Jeść? Śledzić lot? („czemu odległość między punktem A a punktem B wcale nie maleje??”). Wielki i przerażający ten Boeing, moloch wypełniony hiszpańskojęzycznymi pasażerami o karnacji kawy z mlekiem.
Wierzę, że podróż, zwłaszcza samotna, to szansa na spotkanie „innego siebie”.
Ja spotkałam tyle wersji siebie (Sylwia – znudzona, Sylwia – podekscytowana, Sylwia – zdenerwowana...), że jak już się wytoczyłam z samolotu i moja noga dotknęła kolumbijskiej (!!!!!) ziemi, to mam serdecznie dość. Ale największe wyzwanie czeka na zewnątrz.
Ja spotkałam tyle wersji siebie (Sylwia – znudzona, Sylwia – podekscytowana, Sylwia – zdenerwowana...), że jak już się wytoczyłam z samolotu i moja noga dotknęła kolumbijskiej (!!!!!) ziemi, to mam serdecznie dość. Ale największe wyzwanie czeka na zewnątrz.
Pan Wyzwanie. Bo widzicie, do Kolumbii poleciałam nie tylko dlatego, aby spróbować herbaty z koki;)
I choć będę pisać o jedzeniu i ludziach i zwyczajach i zwierzętach i polityce i sztuce i problemach i pogodzie, to motorem wyjazdu był człowiek. Tym, co uznają mnie za szaloną, powtórzę, a nawet zaśpiewam za Edith Piaf - Non, je ne regrette rien !
...widzę już niewielkie zabudowania Z., faliste dachy, trochę jak u Chagalla, pejzaże nierówności, sklep wali neonami po oczach, serce wali w piersi, jest trochę zimno, trochę deszczowo. Ciężka walizka ląduje w taksówce, mi brakuje słów.
Jestem tutaj.
Jestem.
I będę przez kolejnych 10 dni!
Pięknie się zaczęło... <3
OdpowiedzUsuń