Na szczycie było cicho. Deszcz delikatnie pieścił bruk, a mokra mgiełka chłonęła kolory, łagodząc ostre krawędzie budynków. Najwięcej było żółci neonów i delikatnego różu oraz fioletu, łączącego niebo z miastem. Tajemniczy taniec zmierzchu stawał się sztuką prostą, kontrastową, wyciętą z czarnego i czerwonego kartonu. Długie cienie cięły diamentową czerń bruku, ocieploną światłami latarni, nienaturalnymi słońcami, dziwnymi, a jednak ponętnymi. Montmartre był duchem, który w jesiennym mroku trawił światła i lśnił, a ludzie zwyczajni, czasem brzydcy i nieistotni, wsłuchiwali się w siąpienie deszczu, sunąc powoli, jak czerwone zjawy.
- Czy zrobić pani portret? - starszy pan miał brodę i wąsy w kolorze stali, wymięty kapelusz, a jego oczy były spokojne i ciepłe.
- Nie, dziękuję.
- Dlaczego nie?
- Śpieszę się do Muzeum Salvadora Dali.
- Och, dzisiaj jest nieczynne - artysta puścił oko, a kiedy się zaśmiał, zauważyła, że brakuje mu kilku zębów.
- Czy zrobić pani portret? - starszy pan miał brodę i wąsy w kolorze stali, wymięty kapelusz, a jego oczy były spokojne i ciepłe.
- Nie, dziękuję.
- Dlaczego nie?
- Śpieszę się do Muzeum Salvadora Dali.
- Och, dzisiaj jest nieczynne - artysta puścił oko, a kiedy się zaśmiał, zauważyła, że brakuje mu kilku zębów.
- Żartuję...Proszę iść tędy, a potem na prawo...
Samotność nie ma dźwięku.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz:)